Jakby ktoś tu jeszcze kiedyś przypadkiem trafił to zapraszam na bloga podanego poniżej
I przy okazji przepraszam za wszystko co się działo na tym blogu
Z każdym rokiem człowiek trochę mądrzeje
– Wracajmy na dół. Jeszcze sobie niewiadomo co pomyślą. – Nie chciałam niszczyć chwili, ale byłam do tego zmuszona. Xerxes nie zdawał sobie sprawy, jakie byty aktualnie nawiedzają królestwo. A nietoperzy wokół robiło się coraz więcej. Gdyby zaatakowały nas tutaj, gdzie było nie tylko zagrożenie wypadnięcia za barierkę... Zrezygnowany jęknął. Jakby... Zawiedziony. Uśmiechnęłam się pocieszająco.
– Może wcale nie będą się mylić? – uśmiechnął się szeroko.
Emily, ty żywa ścierko od podłogi, jakbyście się zamienili rolami, nikt by nie zauważył.
– W każdym razie, chodź. – chwyciłam go za dłoń, sprowadzając przez pokój i korytarz. W krótkim czasie od przybycia na salę, rozbrzmiała melodia. Taniec towarzyski... Belgijka. Uśmiechnęłam się wesoło i zaciągnęłam Xercia w rządek par. Nie wydawał się z tego powodu zadowolony. Szczególnie, gdy zorientował się, że następuje zmiana par. Ja jednak byłam zbyt zajęta powtarzaniem w myślach kroków; cztery w przód, potem w tył, znowu w przód, doskoczenie, odskoczenie, obrót na drugą stronę, gdzie wcześniej stał partner, doskok, odskok i zmiana do przodu, wracając na swoją stronę. Niby tak banalne, a jednak jest przy tym dość sporo śmiechu. Łatwo wpaść na czyjeś plecy lub wycofać samemu o ten krok za dużo. Im więcej osób, tym trudniej. He. Hehe. Hehehe. Po całym okrążeniu znów trafiłam na Xerxesa. Nie wydawał się zbyt... Zadowolony. Muzyka powoli cichła, a gdy już całkiem umilkła, rozbrzmiał brzdęk tłuczonej serii szkła. Skuliłam się, zatykając uszy. Za głośno... Boli... Blisko siebie wyczułam obecność nie tylko Xerxesa, ale także pewnego osobnika. Znałam już jego zapach. Wyprostowałam się, wyciągając broń. Chwyciłam Xerxesa za dłoń i odciągnęłam jak najbliżej drzwi.
– Czujesz się na tyle dobrze, by móc się bronić? – Kiwnął głową. Jakoś w to nie wierzyłam, ale także domyśliłam się, że nie dałby się wygonić. – Jakby coś... Ratuj się, dobrze?
Nie mogłam czekać na odpowiedź, ponieważ dostrzegłam parę wampirów otaczających dzieci. Nastoletnie kotołaki sobą osłaniały te mniejsze. Dostrzegłam Rosę i Geo wśród tych ochranianych. Skoczyłam w ich stronę, nagle stając wśród maluchów i wymierzając w najbliższego potwora.
W krótkim czasie, ubyło za dużo kotołaków. To chyba największy atak w ostatnim czasie, a trupy gdzieś znikają. Mimo to, wokół się roi od obu ras; na salę wciąż przychodzą nowe wampiry, a kotołaki przybyły z miasta, bowiem nie wszystkie chciały wcześniej przyjść na bal. Nie mogłam nigdzie dostrzec Xerxesa. W pewnym momencie zatrzymałam się zza drzwiami i przeskanowałam wzrokiem pomieszczenie. Nigdzie... Nigdzie go nie ma. Może uciekł. A może go dorw... Potrząsnęłam głową, ręką podpierając się o ścianę. Cholernie bolało mnie całe ciało. Nagle coś na wzór macek chwyciło mnie w pasie i nadgarstkach, na tyle mocno, że nie byłam w stanie nic w nich utrzymać. Czyjś język przejechał wzdłuż mojej szyi. Wzdrygnęłam się, czując dodatkowo niemiły uścisk w brzuchu.
– Nie wzywasz nikogo na ratunek?... – szepnął.
Jakoś tak nie mam kogo – pomyślałam, jednak nie odezwałam się, zajęta zaciskaniem zębów i próbami opanowania drżenia. Wbił kły w moją skórę, na co wygięłam się do tyłu.
Boję się...
Syknęłam, czując poruszające się macki i to, jak z mojego ciała ubywa krwi. Opuściłam bezwładnie ręce, zupełnie przestając się szarpać. Ospale wpatrywałam się w niewidoczny punkt. Sidła oplotły moje skrzydła, dość mocno je drażniąc. Coraz ciężej mi się oddychało. Z czasem nawet nje byłam świadoma.Momentalnie ktoś wyrwał mnie z uścisku, co udało mi się zarejestrować. Wyczułam zapach Xerxesa, gdy inercyjnie na niego wpadłam, przylegając do jego klatki piersiowej. Zmrużyłam powieki. Zimno...
< Xerciu? C: >
– Jasna cholera, co ci się stało?! – zerwałam się na równe nogi.
– Walnąłem o stół. – wzruszył ramionami.
– Siadaj. – wskazałam głową na łóżko. Nie ruszał się z miejsca– Siadaj, kurna, bo nie będę cię zbierać z ziemi!
Był bledszy niż zwykle, co było dość... Niepokojące. Usiadł gwałtownie na materacu, jakby próbował ukryć zawroty głowy. Zawiesiłam się, nie wiedząc zbytnio, co dalej robić. A robota znalazła się szybko; Mała Rose wędrowała niezdarnie w moją stronę. Urocze... Szybko podeszłam do niej i wzięłam na ręce, z powrotem kładąc na łóżku.
– Co się stało, kochanie?
Wtuliła się w poduszkę.
– Mama... – szepnęła. Pogłaskałam ją po główce.
– Na pewno się znajdzie.
– Obiecujesz?
– Kochanie, nie mogę tego obiecać, ale na pewno jeszcze kiedyś się spotkacie. Wszyscy dorośli robią co w ich mocy, by znaleźć waszych rodziców. A teraz śpij.
Poruszyła tymi malutkimi, słodkimi uszkami i zamknęła powieki.
Biedactwo...
Jeszcze raz przesunęłam dłonią po jej włosach i wstałam. Kevina nie było na miejscu, gdzie go zostawiłam. Gdzie on się podział?! Odpowiedź była natychmiastowa- gdy tylko się zbliżyłam dostrzegłam go na podłodze. Westchnęłam.
– Xerxes, nie rób sobie żartów... – mruknęłam. – Xer-xes?
Pokręciłam głową i przeniosłam go z trudem na materac. Postanowiłam jeszcze nie wzywać medyka. Głównie dlatego, że nie mogłam zostawić dzieci samych.
Zmrużyłam oczy, pod wpływem ostrego światła. Chyba przysnęłam. Powoli wstałam, ręką podpierając się ściany.
– Corri, jesteś na ten moment zwolniona z pomocy. – usłyszałam znajomy głos.
Zerknęłam na opiekunkę i paru rodziców. Hm... O czymś nie wiem? Znaleźli się już?
Uśmiechnęłam się słabo. Podeszłam do Kevina. Nadal nieprzytomny.
– Zawołacie tutaj Sabrinę? – zagadnęłam do dwóch kotów. Jeden z nich przytaknął i rozpłynął się w powietrzu. Po chwili pojawił się wraz z kotką.
*** Laaaaaazzzzzyyyyyyyy*
– Spanie na skrzydle było złym pomysłem– stwierdziłam na głos, prostując i składając ścierpniętą część ciała. Skrzypnięcie drewna. Mój wzrok padł na jedyny przedmiot, który został w bunkrze. O dziwo- osoba na nim leżąca miała otwarte oczy. I się na mnie gapiła.
– Dzień dobry, śpiąca królewno. Jesteś w stanie się ruszyć i przejść do normalnego pomieszczenia, czy kolejne parę dni zamierzasz tutaj leżeć? – przekrzywiłam głowę. Postanowiłam nie mówić mu, iloma czarami został nafaszerowany, żeby obudzić się w lepszym stanie.
Dźwignął się na łokciach, po chwili stojąc już o własnych siłach.
– Kolejne parę dni?
– Dokładniej to cztery, ale jednak. – wyrwałam złamane pióro ze skrzydła, zaciskając zęby. – Pomijając pytania, co tu robisz i co strzeliło ci do–
– Corri! Chodź, trzeba cię ogarnąć, bo przecież ten bal! – Katrinss zawiesiła się, śledząc wzrokiem Breaka, który po chwili stał obok mnie– I twojego kolegę również...
– Kolegę? No chyba cię coś...
Znikła już w świetle. Xerxes objął mnie ramieniem, tym samym dotykając skrzydła. Zacisnęłam zęby.
– Co ty odpierdalasz?!
Przejechał po nim dłonią.
– Ty cholerny... – jęknęłam. Szybko zakryłam usta ręką. Zaśmiał się cicho i spokojnie odszedł w stronę drzwi. Psychopata.
Szybko się ogarnęłam i poszłam w stronę, gdzie wcześniej znikła biała kotka.
***
– Jak zwykle uroczo! – pisnęła Princessa. Zaśmiałam się.
– To tylko dwa kucyki, Pri.
– Ale do ciebie pasują! – odezwała się inna kotka.
Są trochę... nadpobudliwe...
Pokręciłam z rezygnacją głową, ostatni raz zerkając na niebieską sukienkę.
– To schodzimy na dół, prawda?
– Tak! Chociaż raz będziemy wcześniej! – zaśmiały się.
Minęły już dwie godziny od oficjalnego zaczęcia balu. Dwie godziny spędzone na podpieraniu ścian. Jak miło. A Xerxes zaginął w akcji. Trudno.
– Zatańczysz? – przerwał mi znajomy głos. Uśmiechnęłam się.
– Z chęcią.
W czasie gdy zostałam zaciągnięta niemal na środek sali, co dość mnie peszyło, to w połowie dostrzegłam pewną osobę podpierającą ścianę. Parę obrotów później kierowała się już na balkon. Skusił się na przybycie?
Muzyka ucichła. Podziękowałam za taniec i szybko zmyłam się z pomieszczenia.
– Czujesz się już lepiej? – zagadnęłam.
Kiwnął głową. Uśmiechnęłam się ukradkiem, podchodząc do barierki.
– Mogłam zrobić zdjęcie jak leżysz twarzą na ziemi.
– Z kim tańczyłaś? – odwrócił się w moją stronę. Znowu ta psychopatyczna mina...
– Z kotołakiem. – zażartowałam.
– Kim on jest?
– To kolega z dzieciństwa, spokojnie! Nikt specjalny. – cofnęłam się parę kroków.
Czyżby był zazdrosny?
Nie zdążyłam zagadać, gdy na tarasie pojawił się Bob. Znowu? Podszedł niebezpiecznie blisko.
– Corrinne, czy mógłbym cię porwać na... – zawiesił się, a jego twarz pobladła. – A zresztą... Nieważne!
Zniknął w dwie sekundy.
– Xerxes~ – mruknęłam, powoli się odwracając się w jego stronę. Bardzo powoli.
– Tak? – przybrał na twarz przesłodzony uśmiech.
– Można wiedzieć, co odwalasz? Już pomijając tą akcję w bunkrze...
– Mówisz o tej akcji? – pochwycił moment i przesunął dłonią po moim skrzydle. Zatrzęsłam się.
– Ty mały... – warknęłam, kuląc się.
– Co ja na to poradzę, że naprawdę uwielbiam cię denerwować... – durny uśmieszek pojawił się na jego twarzy. - I dodatkowo, przypatrywać się twojemu słodkiemu rumieńcowi, gdy robię ooo tak! - znowu dotknął czułego dla mnie miejsca.
– Zawsze domyślałam się, że jesteś pedofilem, ale mógłbyś się ogarnąć! To wcale nie jest miłe!
– Oj! Czyżbym powiedział to na głos?! Znowu to zrobiłem! Shhh... Chyba nie potrafię się powstrzymać!
– Ty pierdolnięty sadysto! Wiem, jakie masz o mnie mniemanie, bo już parę razy to pokazałeś, ale nie musisz mi o tym przypominać w każdym możliwym momencie! – po moich policzkach spłynęły łzy. – To boli. Cholernie boli!
W parę sekund uciekłam z tarasu do swojej komnaty, zostawiając Kevina samego.
< Xerxes? ❤>
Chwilę siedziałam w miejscu w bezruchu. Potem wyciągnęłam za łańcuszek zawieszkę, w której skrywały się zdjęcia. Otworzyłam ją i spojrzałam na pierwsze. Rodzice i my. Na drugim- Flurry, ja i Kevin.
Cholera!
Krzyknęłam w myślach, po czym gwałtownie wstałam. Nie kwapiąc się o zamknięcie wisiorka, cisnęłam nim o ścianę. Szybka pękła w miejscach, gdzie stałam. Tak, idealne powiedziane. Już nawet szkło mnie nienawidzi.
Już całkiem wybuchłam płaczem, przerywanym ciężkim oddechem. Odruchowo zbliżyłam się do okna, otworzyłam je i machinalnie rozwinęłam ciemnoszare skrzydła. Wiedziałam, gdzie zamierzam się udać i gdzie dawno nie byłam. Zerknęłam ostatni raz na uchylone drzwi i na pewien projekt, do którego części już leżały na biurku. Mechaniczne oko chyba mi się nie przyda. Potrząsnęłam głową. Wyrzuty sumienia. Kolejne do kolekcji. Wyskoczyłam. Niemal od razu uniosłam się metry nad ziemię.
Wylądowałam dopiero przed murem opinającym miasto.
– Francis? – uśmiechęłam się na widok znajomego kota, stojącego na straży.
– Kto... Corrinne? Aleś wyrosła!
– Dzięki... Wpuścisz mnie? Chciałabym trochę z wami pomieszkać w zamku.
– Oczywiście!
Otworzył srebrną bramę, przez którą szybko weszłam.
Od razu zaatakowało mnie radosne szczekanie.
– Ashley... Vér... Kochane... Moje psiaki... – klęknęłam, składając skrzydła na plecach.
Wokół mnie nazbierało się parę starszych osobników. Do każdego z osobna się uśmiechałam. Rozpoznałam także parę plus minus w moim wieku osób, które kiedyś widziałam w trakcie tornad.
Z całego harmidru wyciągnęła mnie dopiero Sabrina. Czarna kotka złapała mnie za rękę i wyrwała dosłownie z uścisku starego kolegi- Boba. Psy pobiegły za mną. Wtrąciła nas do mojej starej komnaty.
– Mów co się stało. W pewnym momencie zerwało mi dostęp do twoich myśli, więc nijak nie mogłam ci pomóc.
– Eh, Sabrinaaaaa. Spokojnie, nic się nie stało. Wszystko ci powiem, ale...
– Ze szczegółami?
– Ze szczegółami. Ale najpierw daj jakieś bandaże.
W parę sekund przedmiot pojawił się w jej ręce. Podała mi go.
– Więc... Na którym momencie ostatnio skończyłam?
– Na tym, kiedy wtrącili was do ośrodka i przyprowadziłaś do nas psy.
Przekrzywiłam głowę. Nic się nie zmieniła. Zielone, przenikliwe oczy oznaczone wydłużonymi, ni to kocimi, ni to wężowymi, czarnymi źrenicami; ciemnoszary ogon, zwężający się ku końcowi i uszy, jaśniejsze w środku. Ciemny warkocz spływał po jej ramieniu.
Już zaczynałam mówić, gdy do pokoju wparował Bob. Zawiesił się, widząc mordujący wzrok Sabriny, jednak potrząsnął głową i powiedział na jednym wdechu:
– Atakują zamek. Francis cię prosi, Sabrino.
Westchnęła i wstała, by podążyć za nim. Zostałam sama. Atak? Ale kto? Tornada na pewno już przeszły, bo miasto było takie jak dawniej. Zmieniłam bandaże i ruszyłam korytarzem.
Zawsze myślałam, że to jeden z tych spokojniejszych światów, ale teraz myślę, że wraz z upływem lat się to zmienia.
Odbezpieczyłam broń i przesunęłam drzwi. Niemal od razu w moją stronę runęła postać. Jej oczy świeciły neonową czerwienią, a twarz była blada. Mężczyzna miał płowe włosy, spięte z tyłu w kucyka jasnoniebieską wstążką ze złotym dzwonkiem. Z kącika jego ust ciekła krew.
Wampir?
Skoczyłam w bok, zamykając jednocześnie twierdzę. Chciałam w niego strzelić. Ten jednak rozpłynął się w powietrzu. Zrobiłam krok w przód i obkręciłam w koło, szukając go wzrokiem.
***
Uśmiechnęłam się, siadając na białym śniegu. Wampiry znikły po dniu walk. Oczywiście, nie obyło się bez ofiar. Właśnie dlatego zostałam chwilową opiekunką dzieci, które w tym momencie kłębiły się wokół ogniska, uganiały się za Ashley i jej synem. Koło mnie siedziała tylko dwójka, którą ochraniałam przed wiatrem skrzydłami.
– Dobrze się czujesz? – szepnęłam do małej Rose. Kiwnęła główką, łapiąc moją rękę, przypadkiem zsuwając kawałek bandażu. Miała tylko trzy lata a już...
Potrząsnęłam głową. Ciał nie znaleziono, być może się znajdą. Na pewno jej rodzice żyją.
Rozległy się kroki. Nie zwróciłam na nie specjalnej uwagi, myśląc, że to któreś z dzieci lub strażnik. Jednak, gdy wyczułam na swoim ramieniu dotyk pazurów...
Nawet się nie odwracając, wystrzeliłam w jego stronę. Ręka się cofnęła.
– Rose, Geo, uciekajcie. – szepnęłam. Przerażone kotołaki uciekły, wraz z resztą i psami.
Zerwałam się z ziemi, odwracając i celując. Ten sam, co wcześniej. Tylko już bez tych krwistych oczu. Zastąpiły je barwy zachmurzonego nieba.
Znajome oczy...
Osłupiała wpatrywałam się w miejsce, gdzie przed chwilą stał. Właśnie... Stał. Bo teraz czułam jego oddech na swojej szyi. Przestraszona załopotałam skrzydłami, jednak nijak nie mogłam go nimi uderzyć. Broń wypadła z mojej dłoni, przetrzymywanej przez niego.
< Xer? Shawn? 😏 >