- Znowu tłoczą cię te same myśli? - zagadnął starszy mężczyzna, który wpatrywał się w mą osobę od dłuższego czasu. Westchnąłem cicho, podnosząc się z aktualnie zajmowanego fotela.
- Jesteś bardzo spostrzegawczy - skinąłem głową, pośpiesznym krokiem kierując się w stronę jednej z komód. Otworzyłem ją z mocnym impetem, żeby w następnej kolejności wyciągnąć ze środka talię kart. Od razu poleciała ona na duży stół, dotychczas świecący pustkami. Mężczyzna od razu jakby się ożywił.
- Może partyjka na odstresowanie? - rzuciłem pytanie w stronę Vin'a, na którego twarz w momencie wpłynął szeroki uśmiech.
- Nigdy nie odmówię, tego typu rozrywce...
***Tararam, tararam, tepu, tepu***
Spoczywałem aktualnie na siedzeniu drugiego pasażera, w specjalnie zakupionym na tę okazje samochodzie. Podczas gdy złotowłosy robił za kierowcę, ja rozkoszowałem się dawno nie widzianymi widokami, które w tym momencie wyjątkowo mnie wzruszyły. To miejsce niosło ze sobą wiele wspomnień, tych lepszych, ale za równo tych gorszych, o których wolałbym zapomnieć. Pomyśleć, że otaczające mnie budowle nawet w najmniejszym stopniu się nie zmieniły. Niesamowite...
- Gdzie chciałbyś najpierw podjechać? - nagle wtrącił się w moje myśli towarzyszący mi chłopak. - Rozmowę z owym fagasem mamy dopiero za dwa dni - dodał, cicho się śmiejąc.
- Huh, jest jedno takie miejsce... - westchnąłem, wpisując w panelu dotykowym ponad moją głową nazwę ulicy i numer budynku. Po chwili na nawigacji znajdującej się przed prowadzącym pojawiły się wskazówki dotyczące dojazdu.
Kilkanaście minut później staliśmy już pod drzwiami dosyć wysokiego wieżowca. Z tego co dostrzegłem przy jego podnóżach dobudowano wcześniej przeze mnie nie widzianą halę. Zapewne w niej produkowano broń. Całość została wybudowana nieco na uboczu miasta, dzięki czemu sprawiała wrażenie najzwyklejszej, prywatnej fabryki. To się dorobiła...
- Zastanawiam się, czy nie sprzedać ich lokalizacji za grubą kasę - wypalił w pewnym momencie Vin, szturchając mnie delikatnie łokciem.
- Z moich źródeł wynika, że Vane zna twojego najdroższego antagonistę - wzruszyłem znacząco brwiami, spoglądając w jego stronę kątem oka. Uwielbiam to chore droczenie się.
- Hah... Całkiem zabawne... - wydukał, sztucznie się krztusząc. - Lepiej wejdźmy już do środka, zanim zrobi się nie miło...
- Oczywiście, oczywiście - prychnąłem, otwierając drzwi tak gwałtownie jak zwykle. Na samym wstępie przywitała mnie grupka fagasów z gnatami większymi od mojej głowy. Serio, że aż tak starają się chronić to miejsce? Nigdy nie lubiłem się bić, czy coś. Jestem bezkonfliktowym człowiekiem. Jeśli już tak bardzo chcą, to możemy zagrać w wojnę karcianą. To wychodzi mi najlepiej.
- Vincent McQueen - skinąłem głową, nieco się szczerząc. - Byłem umówiony w sprawie zakupu broni, wraz ze swoim menadżerem - wskazałem na stojącego obok mężczyznę. - Tak?
- Pokój 21 - fuknął, zaraz potem znikając w korytarzu po lewej.
Zadowolony z siebie wraz z Vin'em przeszedłem we wcześniej wskazane miejsce. Na całe szczęście droga nie była długa, a ja mogłem w krótkim czasie znaleźć się przy drzwiach. Wbiłem do środka nawet nie myśląc o pukaniu, czy innych zasadach kultury. Najwidoczniej rozpieszczone dzieciaki już tak mają, nie myślę się zmieniać.
- Kto, jak i dlaczego bez pukania!? - krzyknęła w moją stronę jasnowłosa dziewczyna, jakby zaskoczona podnosząc się z podłogi na której przed chwilą siedziała. Wszędzie dookoła były porozwalane jakieś papiery, segregatory i teczki. Po niedługiej chwili wyraz twarzy Vane całkowicie się zmienił. Wlepiła we mnie swój zdumiony wzrok tych czerwonych oczu. Praktycznie w ogóle się nie zmieniła.
- T-Ty... - wydukała, robiąc kilka kroków w moją stronę. - A-Ale ja wt-e-edy... - nieco upuściła głowę i z tego co dostrzegłem zaczęła płakać. Nagle upadła przede mną na kolana... Jakby starając się prosić o wybaczenie. - Wyrzuciłam cię wtedy z domu! - powiedziała po krótkiej chwili, zalewając się łzami. - Zostawiłam waszą dwójkę na pastwę losu! - przysłoniła usta obiema, zaciśniętymi w pięści rękami nie zaprzestając łkania. - Przepraszam!
Widocznie zamurowany, sam w tym momencie nie miałem pojęcia co zrobić. Z tej perspektywy nie zdążyłem jej poznać... Czy może jednak stało się coś, o czym nie wiem? Mam nadzieję, że chociaż Corrinne wciąż pozostała sobą... W końcu po to tu przybywam. Żeby się z nią w końcu spotkać, po osiągnięciu pełnoletności. Faktury to przy tym sprawa podrzędna.
- Hej... - zacząłem spokojnie, z uśmiechem przykucając przy zapłakanej dziewczynie. - Nie mam ci niczego za złe... Po tej akcji przynajmniej moje życie się dobrze ułożyło - zaśmiałem się cicho.
- Naprawdę? - uniosła nieco wzrok, ocierając oczy przydługim elementem przypominającym rękaw. Skinąłem w odpowiedzi głową.
- Lecz teraz naprawdę mi zależy na odzyskaniu relacji ze swoją prawdziwą rodziną - wyczułem jak w moim oku pojawia się dobrze znany błysk. Corrinne. Moja najdroższa Corrinne. Bezcenna.
- Ought... No tak... W końcu jesteście rodzeństwem... - zaśmiała się nerwowo. Eh, z tego co mi wiadomo ona podobnie jak ja rozstała się ze swoim bratem, a moim ojcem na kilkanaście lat. Cóż, historia lubi się powtarzać.
- Myślę, że... - zacząłem, ale wtedy przerwał mi towarzysz:
- Nie rań swych kolan, klęczeniem przed nim... - urwał na moment i podszedł w stronę kobiety, po czym pomógł jej się podnieść. Moje oczy chyba miały zamiar wylecieć z orbit, gdy znany mi mężczyzna posunął się dalej i objął zdecydowanie niższą od siebie kobietę. Ought, od strony kobieciarza jeszcze go nie przyszło mi poznać! Białowłosa zarazem zdziwiona, jak i zawstydzona i zestresowana nawet nie śmiała się ruszyć. Przybiłem krótką piątkę z twarzą.
- Chcę się dowiedzieć, co z Corrinne - wyznałem w końcu swój dokładny cel przybycia, wciąż nieco zamurowany przyglądając się Vincentowi, który przytulał oraz głaskał Vane niczym małe dziecko po głowie. A o dziwo, ta nie protestowała. Dodatkowo, w jej dłoni znalazł się mały lizak najprawdopodobniej podarowany przez stojącego za nią mężczyznę.
- Z Corri wszystko w porządku - stwierdziła spokojnym tonem, skupiając całą swoją uwagę na słodkości trzymanej w ustach.
- Uhm... Wiesz może, gdzie przebywa...? - zadałem kolejne z rzędu pytanie, na co niestety dostałem odpowiedź negatywną.
- Ale za to wiem, kto może wiedzieć - uśmiechnęła się delikatnie, odwracając wzrok w bok. Zapowiadało się ciekawie...
***
I właśnie w taki sposób skończył się mój upragniony spokój. Nie minął mój pierwszy dzień w tym mieście, a już zostałem posłany na jakąś akcję. Atak naszych zwierzęcych przyjaciół, zmusił mnie oraz mojego drogiego przyjaciela do przerwania wybierania idealnego mieszkania na te kilka dni delegacji i ruszenia prosto w miejsce zbiórki. Tym razem ścigający posunęli się do podłożenia ładunków wybuchowych, prosto pod budynek zajmowany przez istoty magiczne. Ta technika jakoś mnie nie urzekała... W końcu, na ich miejscu zagrałbym w pokera, stawiając wszystko za wszystko. Najzwyczajniej w świecie. Bez wojen, bez walk, bez krwi, bólu, ani martwych.
Lecz nie! Bo oni wolą się napierdalać i zabijać.
Między innymi właśnie dlatego nie wyrwałem się z domu - powrót do tego miejsca, byłby zarówno przegraną, jak i wygraną. Z jednej strony odzyskałbym siostrę, natomiast z drugiej - zostalibyśmy wkręceni w wojnę, na której zapewne stracilibyśmy życie. Wiem, mój tok myślenia jest dosyć dziwny, lecz za nic w świecie nie zamierzam go zmieniać. Zawsze spotykałem się z krytyką swojego poglądu. Przez swój sceptyczny stosunek do wszelakich bójek, uznawano mnie za słabeusza. Kiedy się już na nie decydowałem, używając swoich własnych sztuczek krzyczano na mnie "noob". Nigdy nie traktowałem zasad na poważnie, co odnosiło się ze sporą krytyką. Reguły są strategią stworzoną przez słabeuszy. Dlatego wolałem je omijać na wszelkie możliwe sposoby. Gdy wykraczałem poza wszelkie normy w przypadku gier - wyzywano mnie od kanciarzy. Podsumowując, osoby sprzeciwiające się przyjętym zwyczajom są krytykowane. To naturalne. Po prostu nigdy nie chciałem żyć jako zwykły pionek - prayers, lecz jako równy przeciwnik - players.
Wracając do samej akcji. Wolałem w tej wojnie posługiwać się wcześniej obmyśloną strategią, która przy pomocy jednego z oddziałów zbuntowanych mogła dać nam szanse na wygraną. Przynęta oraz oczekiwanie z boku - w walce z rządowymi staje się dobrze zbudowanym planem. Jako, że wolałem swoje sumienie co do mordu pozostawić czyste, objąłem posadę pierwszego z wymienionych. Wraz z Vincentem, jakby nigdy nic przechadzaliśmy się przy uboczach pola bitwy. Jedynie czekałem na atak ze strony któregoś zwierzaka... Doszło do niego dosyć szybko. Już po kilku minutach miałem okazję spojrzeć prosto w oczy futrzastej istocie. Z tego co zdążyłem zarejestrować, była to przedstawicielka płci pięknej. Nie ukrywam, że mą uwagę szczególnie przykuły jej lazurowo-cyjanowe tęczówki. Nieco przypominały mi te, należące do Corri... Huh, ale to stworzenie na pewno nie miało z nią nic wspólnego. Celowała do nas na delikatnie ugiętych nogach. Nie mam pojęcia dlaczego, w jej oczach w tym momencie dostrzegłem dziwne zawahanie. Opuściła broń i zsunęła palce ze spustu. Czy tak właśnie zachowują się ścigający, czy może po prostu oczarowałem ją swym urokiem?
- Zwierzęce ścierwo... - burknął pod nosem mój towarzysz, uśmiechając się dyskretnie. Zadał drugi z kolei strzał naszemu niedoszłemu napastnikowi. Ta widocznie przymroczona, czmychnęła w bok.
- Nie tak agresywnie... Trzeba przyznać, że takiego zwierzaczka da się zagłaskać na śmierć - powiedziałem, przy tym cicho prychając. - Nie naszym zadaniem jest jej dobicie - wzruszyłem ramionami. - Lecz nie ukrywam, że rzeczywistość zdecydowanie różni się od jakiegoś FPS-a - dodałem, krzyżując ręce poniżej klatki piersiowej.
Odpowiedziała mi cisza. Nieco zdziwiony brakiem odzewu ze strony towarzysza, skierowałem spojrzenie w jego stronę. Przyglądał się nieco przyciemnionemu ekranowi telefonu. Zaciekawiony wyjrzałem do niego zza ramienia.
- Co to za romanse?! - zaśmiałem się złośliwie, starając się uchwycić w swoje dłonie urządzenie. W odpowiedzi starszy mężczyzna jedynie ukuł mnie swym łokciem w bok. Widocznie niezadowolony przekląłem pod nosem. - I jaki agresywny... - wypaliłem, wielce urażony.
- Mogę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu... - wymruczał pod nosem, chowając telefon do kieszeni. - Mam nadzieję, że jesteś wystarczająco dorosły i się nie zgubisz? - skierował się tym razem w moją stronę.
- Wątpisz we mnie?! - fuknąłem, po czym niczym jakiś szlachcic poprawiłem dumnie owijający moją szyję szalik.
- Dokładnie tak! - wypalił, wbijając we mnie spojrzenie swych czerwono-żółtych oczu. - Czego można się spodziewać po prawiczku, który sam po nocach szlaja się po mieście...
- Powiedział człowiek, którego zdolnością jest manipulacja ludźmi... - spoważniałem, patrząc na niego spode łba.
- Widzisz? Każdy ma swoje zdolności! Twoją jest wkurwianie ludzi i naginanie zasad we wszelkich grach - puścił mi oczko, odsuwając się kilka kroków w cień. - Zadzwoń, jak będziesz mnie potrzebował... - dodał nieco mroczniej niż zazwyczaj. Psychol...
- Czy mogę wiedzieć, gdzie idziesz?
- Pora się policzyć z dwoma sobowtórami... - wytłumaczył się krótko, żeby zaraz później magicznie zniknąć. Jak to miał z resztą w zwyczaju. Westchnąłem cicho, badając zawartość swych kieszeni. Telefon, chyba portfel, zegarek i kluczyki od samochodu. No tak, tyle powinno mi na razie wystarczyć. Przynajmniej do czasu, aż nie będę zmuszony iść na to pieprzone spotkanie. Co by tu porobić...
***
Z tego co do mnie doszło, Vincent aktualnie załatwiał jakieś tam sprawy z owymi sobowtórami. Postanowiłem wykorzystać chwilę samotności i przejść się do pewnego miejsca... Resztki mojego domu, w którym spędziłem połowę życia. Te najlepsze spojrzenia związane z siostrą, mamą i tatą. Co prawda, sprawiają mi one niewyobrażalny ból i chęć do płaczu, lecz były one jednymi z najmilszych wydarzeń w moim życiu.
Gdy tylko dotarłem na miejsce, w oczy rzuciło mi się jedno z drzew, które wyrastało dumnie w samym środku naszego byłego ogródka. Tak, to było to, które zasadziliśmy wszyscy razem tamtego dnia... Corri jeszcze wtedy była na wózku. Dobrze pamiętam tamten dzień... Zbliżyłem się do dużej rośliny, której liście powiewały na chłodnym, północnym wietrze. Liście nieustannie się z niego sypały, prosto na świeżą trawę. Stanąłem tuż pod konarem... Gdy wtedy... Dostrzegłem drobną postać siedzącą przy samej ziemi, po dotychczas nie przeglądanej stronie pnia. Jej jasnoniebieskie oczy, od razu zostały skierowane prosto na mnie. Z początku te należące do mnie, również wpatrywały się w nią jak w lustro. Oniemiały, nie potrafiłem wydusić z siebie najmniejszego słówka... Czy to moja najdroższa Corrinne? Można powiedzieć, że się zmieniła, lecz mimo wszystko cały czas widziałem w niej tą samą, małą Oreo.
Upadłem tuż przy niej na kolana, po czym nadal nie odzywając się nawet słowem przytuliłem ją bardzo czule do siebie. Spodziewałem się oporą, lecz tym razem Corri nie dając skończyć się ciszy jedynie wtuliła się w mój tors, dzięki czemu w końcu mogłem poczuć jej przyjemne ciepło. Brakowało mi jej, nawet nie ma pojęcia jak bardzo... W końcu jesteśmy rodzeństwem...
- Przepraszam, że nie wróciłem do ciebie... - wydukałem w końcu, gładząc delikatnie jej niebieskie włosy, lśniące w świetle księżyca. - Corrinne, tak bardzo tęskniłem... - objąłem ją bardzo mocno, przy tym czując napływające do mych oczu łzy. - Kocham cię, naprawdę...
<Corri?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz